„Pokutę” Grzegorza Trochimczuka myśli mi się i pisze ciężko ponieważ moją lekturę zakłócają filtry, których nie mogę się nijak pozbyć. A filtry te wynikają z obecności na wieczorze autorskim, z obecności na promocji tomiku. Po raz kolejny okazuje się, że niełatwo pogodzić obowiązki krytycznoliterackie z przyjemnościami towarzyskimi (trudno nie chodzić na występy przyjaciół) i chęcią dziewiczą lektury, właśnie bez filtrów. Jeden filtr to analizy prowadzącej spotkanie Aldony Borowicz a drugi to autorski Wstęp do „Pokuty”, którego duże fragmenty przytoczył drugi z dyskutantów dzielący się swoimi Cichocki. Na szczęście trzeci, Andrzej Tchórzewski, najmniej mówił o Trochimczuku koncentrując się na problemie, który to z Diogenesów nas w poezji Grzegorza Trochimczuka odwiedził i z jakiego tłumaczenia Biblii lepiej korzystać. Tak więc zanim usłyszałem poezję Grzegorza czytaną swoim własnym głosem i odebraną swoim własnym uchem już straciłem odbiorcze dziedzictwo. Może to jakaś…. pokuta? I jeszcze uwagi do strony wydawniczej. Zacznę od spisu treści. Dla mnie trochę za dużo znaków, bo po pierwsze wiersze mają swoją numerację (rzymską) uzupełnioną o… tytuły. Taki chyba jest sens wyboldowania pierwszych wersów. Trochę się w tym gubię, bo jeśli są tytuły to nie potrzebuję tej numeracji. Czyżby autor (a może wydawca) bał się , że my, czytelnicy, nie połapiemy się, że te wyboldowane pierwsze wersy są jednocześnie tytułami? Przecież jeśli wiersz nie ma tytułu, to się go w spisie treści zupełnie inaczej oznacza. Czy nie mamy tu czasem do czynienia z wydawniczym przekombinowaniem? Nie wiem. Tyle pretensji. Przejdźmy wreszcie do lepszej strony „Pokuty”.
To, co mi się podoba to obrazy. Nawet gdy zdarzają się wśród nich trudno-wyobrażalne, to nie ma w nich karkołomności, niedorzeczności, zawsze składają się w jakąś logiczną całość, którą da się czytelniczo odebrać.
Piszę o tym, bo ten sposób poetyckiego obrazowania, który znajduję w „Pokucie” cenię szczególnie (nawet gdy, jak rzekłem, miewam z nim swoje porachunki) w kontrze do poezji „głuchej”, której nijak nie udaje mi się odebrać a przecież wiersz jest tekstem, który coś do mnie mówi. Często poezja współczesna swoim przekombinowanym obrazowaniem wcale nie mówi chociaż nader często otwiera usta. Grzegorz Trochimczuk za dużo przeżył, za dobrze jest zżyty z językiem, zbyt go docenia i szanuje, aby pozwolić sobie na taeei uchybienia, aby „promować” jego głuchotę. Jego język poetycki jest na przeciwległym biegunie bełkotu, który każe się tytułować nową wyobraźnią, odkrywczością czy lingwizmem. W swoim sposobie obrazowania Trochimczuk dokonuje swoistej absorbcji elementów przyrody, tych rzek, nurtów, gałęzi, nieb, słońc, powietrza, wszystkich czterech żywiołów z ich imponderabiliami, w efekcie czego powstaje coś, czego nie umiem lepiej określić nazywając to poetyckim spinozjanizmem, naszą od przyrodniczego otoczenia nieoddzielalnością – o to mi tutaj chodzi. I chociaż pojawia się tu nasz chrześcijański Bóg czy Matka Przenajświętsza, to jednak poetycko zwycięża raczej Spinoza właśnie, ta jego z przyrodniczością zażyłość. Dzięki temu też tak dobrze te wiersz się czyta, tak dobrze one brzmią w jednym rytmie z naszym tętnem a ona współgra, jakby dialoguje z rytmem świata. Jestem tym zauroczony. Ale oczywiście nie tylko tym, bo to przecież raczej taki miąższ poetycki to połączenie przyrody-nas-i-słowa, a z niego dopiero poeta wyciska esencję. I nie jest nią pokuta. „Pokutność” wierszy tego tomu wydaje mi się pewnym (udanym!) zabiegiem, takim mianowicie, że pokuta z czegoś wynika, coś do niej prowadzi, z czegoś musimy się wyspowiadać, zwierzyć przed samym aktem pokuty właśnie. I – jeżeli przy pokucie chcemy pozostać – to te 40 wierszy są dla mnie pewnym wyzwaniem, spowiedzią dziecięcia wieku. A to dziecię przecież swoje przeżyło i ma nam naprawdę wiele do przekazania. Jego czas bowiem rozpięty jest od lat siermiężnych i groźnych poprzez okres dla nas wszystkich niezależnie od osobistych indywidualnych metryk i losów pierwszy i nowy, który wydarzył się naszej ojczyźnie aż po świat cyberprzestrzeni (Internet) i symboliczną kulę poety na Times Square w wierszu zamykającym tom. Odwołań do współczesności w „Pokucie” nie brakuje, ale nie ma w niej cienia publicystyki chociaż realność dziejowego tła jest widoczna, rozpoznawalna. Mamy tu jeden spójny poetycki przekaz całożyciowego doświadczenia rozpisanego na czterdzieści wierszy. Ta górująca nad wszystkim spójność pozwala mi na poetycki przekaz Trochimczuka patrzeć jako na ową spowiedź dziecięcia wieku.
„Pokuta” to bardzo dobre wiersze. Potwierdziliśmy to sobie od razu w trakcie spotkania (z Pawłem Kubiakiem) i po spotkaniu Wieśkiem Łuką). Natomiast Paweł Dumin zabierając głos zwrócił uwagę, że to bardzo dobre wiersze… często się rozmywają w końcówce. Zastanawiałem się dlaczego, bo rzeczywiście słuchając ich doskonałej (jak zwykle) interpretacji Andrzeja Ferenca wpadałem w zachwyt, że oto koniec, doskonała puenta – co przemawia na korzyść wiersza, bo oznacza, że wciąga nas w swoje wnętrze i zaczynamy z nim odbiorczo współgrać, zaczynamy funkcjonować w jego rytmie; nic lepszego poecie nie może się zdarzyć! – a tu jeszcze następowało jakieś dopowiedzenie, które trochę psuło dotychczasowy efekt odbioru. Piszę, Grzegorzu o tym śmiało i otwarcie, bo po pierwsze nie byłem w swoim odczuciu, jak rzekłem, odosobniony, a po drugie sam tu nie jestem bez grzechu męcząc się nad własnymi wierszami, gdy wpadam w ich zbytnie ujaśnianie kolejną frazą, z której „uroku” nie jestem w stanie zrezygnować. To wcale nie jest takie łatwe, dzielimy tu wspólnotę pewnego bólu, który Czechow określił następująco: umiejętność pisania, to umiejętność skracania. Mnie jej często brakuje (chociaż nie piszę zbyt długich wierszy). Potem w kuluarowych rozmowach usłyszałem – i zobaczyłem w tomiku – ze autor konsekwentnie trzymał formalnego rygoru, który przyjął: każdy wiersz tej samej stroficznej długości. Konsekwencja godna podziwu, ale przyznajmy, że słuchając tych bardzo dobrych wierszy, słuchając, a więc będąc pozbawionym wizualizacji, bez dostępu do ich zapisu (na spotkaniu) w ogóle nie docierała do nas żadna stroficzność, żadna ich formalna regularność i konia z rzędem temu, kto słysząc je po raz pierwszy odpowiedziałby trafnie na pytanie: czy te wiersze maja takie same metrum?, tyle samo zwrotek?, i ilu wersowych?
I jeszcze o stronie graficznej. Czarnobiała okładka z czerwonym tytułem wygląda bardzo dobrze. Twarz autora, okulary, które zawsze coś skrywają, a ciemne – jak tu – wzbudzają niepokój, bo nie widzimy spojrzenia człowieka, który na nich patrzy. Tytuł „Pokuta” podany na czerwono wyzywająco kontrastuje z narracją okładki. Natomiast tytuł graficznie powtarzany na co drugiej stronie powoduje u mnie uczucie zbędnego i trochę nużącego nadmiaru, a słowo „koniec” podany na ostatniej stronie budzi moje pytanie, na które nie umiem sobie odpowiedzieć: czego koniec?, tomiku? To byłoby zbyt banalne. Koniec „Pokuty”?, ale to widzimy.
Koniec końców ważniejsze jest to, że można i warto przesłanie „Pokuty” wziąć do siebie, czego Państwu i sobie życzę, bo to cenny – przynajmniej w mojej lekturze – zbiór niezależnie od zgłoszonych zastrzeżeń, a może – mimo nich. Grzegorz Trochimczuk w przekazie swoich uczuć i doświadczeń jest poetycko wyjątkowo świeży. Nadto ujmuje szczerość tego przekazu, brak jakiejkolwiek pozy i grania, także literackiego grania, którym ci, którzy nic lub niewiele mają do przekazania pokrywają ów brak, owa pustkę. Wiersze Trochimczuka są mięsiste życiem, a jednocześnie swoiście delikatne. Poetycko doskonale odróżnił autor intymność spowiedzi (dla pokuty niezbędnej) od ekstrawertyczności wszelkich ekshibicjonizmów, o które w poezji często się ocieramy. To budzi szacunek i daje radość lektury. To proszę:
VI
Ucho obok ucha, oczy otwierały sufit niebo,
i wędrowaliśmy po zakamarkach
i przystawaliśmy – spadały kasztany.
Kolor krwi nie jest przypadkiem,
ale nie wiadomo dlaczego
twój kwiat rozchylił się wczesną wiosną.
Zostałaś matką, Bóg wiedział, że możesz,
w tej sytuacji jestem
nieprzypadkowym ojcem.
Widziałem obraz Matki Przenajświętszej
i wołu ciągnącego pług,
czy byłem nim w pocie czoła?
Powinniśmy żeglować na antypodach,
czerpać nektar z miodników
a potomkom czytać Cycerona i Melville’a.
Jednak spadkobiercom Stalina
bliższy był szary kamień, huta,
buty na świńskiej skórze i nieufność brata.
Na kiełbasie owiniętej w gazetę odciskały się paszkwile,
masło z tłustego stawało się chude,
mróz zapierał dech.
A trzeba było kochać,
wyprowadzać kruszyny na ludzi
tylko czy niewinni czarodzieje do tego są zdolni?
Jedną noc zamieniłem w wiele,
żeby sprostać, nie mogłem urodzić pisarza,
obgryzłem paznokcie.
Lecz dorosły, podobnie jak przetrzebiony las,
a moje ptaszyny już kochają pod własnym nienieb,
niekoniecznie dociekając wszystkiego jak teraz ja.
IX
Czy mówiłem wam kiedykolwiek prawdę?
Nie wiem
i nie pytajcie mnie o to.
Kiedy próbowałem dociec swojej myśli
dawnej, zdawało się
że pisał ją obcy.
Tobie pozwalam, pozdrów moją łąkę
pozwalam, baw się moją trawą,
którą dzisiaj piszę.
Czy pięćdziesiąt lat wystarczy
aby tamta trawa stała się prawdziwsza
od najbardziej wiarygodnych kłamstw?
Nie wiem, czy wtedy krew
była czerwona w niepokoju dzikich gęsi,
które nadleciały i które opisałem?
Teraz zastanawia mnie, dlaczego
mężczyzna z ciemnym sercem lubi patrzeć
na zmierzchy.
Nie zobaczył więcej niż było
w podniebnym gęganiu,
które rozpraszało niepewność u schyłku zimy.
Dlaczego wybaczcie, że ujawniam fragmenty
nieprzeznaczone na autoportret,
są dane na uprawę ogrodu.
Spokojnie istnieję między wierzbami,
które zanim się zazielenią
są objawionym preludium Chopina.
A mój zbawiciel pozdrowi mnie
za utracone po części
dziewictwo.
XIX
Dlaczego tylu przekląłem?
Przecie to nie szkodzi,
ani nie uzdrawia.
Niewiele wystarczy, żeby się wysadzić,
w powietrzu rozlecieć,
i szukać ręki, nogi, serca, słów ocalałych.
Powinienem ostatecznie wiedzieć
co w nich mnie obchodziło,
że nie mogłem patrzeć na nich, jak na obłoki.
I nie mogłem przejść przez ten tłum
z przywartymi łokciami,
głuchy jak pień, ślepy jak kret.
Dręczył mnie każdy krzykliwy głos,
warknięcie, usta rozciągnięte,
i coś nieuchwytnego – pierwotna niechęć.
To nie anioły wokół,
panienki nierozprawiczone, miękcy chłopcy,
lecz jacyś zdeformowani, metaforyczni poeci.
Kto zechce mnie pozdrowić, niech pozdrawia,
dla kogo będę jak powietrze, niech przejdzie
ale po jakie licho bełta ucho, kole oko.
Przekląłem. To bez znaczenia dla nich
i ich kreatorów,
nieszkodliwa fanaberia a nie przepowiednia.
Bardziej jestem poruszony językiem,
moim poruszeniem ducha,
przeklinam, w czystą noc się zanurzam.
Mogę na sucho zapłakać pod Wegą,
ma niewzruszone światło,
które widać a które nie uwidacznia.
XXIV
Piszę odmiennie od wielu
a trochę podobnie do niektórych,
lecz i od nich jakieś kropki różnią.
Sekretów nie ma w inności. Odróżnia
kobietę od mężczyzny, człowieka od człowieka,
sędziego od prokuratora, mnie od was.
Do opisania kogokolwiek zwyczajnie,
niezwyczajność postaci nie pozwala się wysłowić
pospolitymi zdaniami.
Dlatego skupiam się na sobie, układam uważnie
wiersz za wierszem, nawet nieuważny
nie skrzywdziłbym kogoś, kto pisał wcześniej.
A to a, b to b, a jednak
abba już dawno wyszedł z mody,
jakbym pisał o wszystkim ab ovo.
To uspokaja sumienie pisarza,
pozwala stylizować na Odnowiciela,
Jana bez Ziemi, Para Francji i tak dalej.
nostryfikuje niezasłużonych,
przyjaciół dodaje
do nowego piedestału.
I czuję się zwolniony z upadku
kiedy potykam się o Baudelaire’a albo Iwaszkiewicza:
obaj żyli za wcześnie.
Unikam wchodzenia do tej samej rzeki,
w której pławią się współcześni
- wypłukanych słów nie łowię.
Być może byłoby to o literę za daleko
lub jakieś słowo za blisko,
skąd trafia się na śmietnik.
---------
Grzegorz Trochimczuk, Pokuta, Warszawa 2018. ,