Oczywiście dotyczy to fragmentów zaczerpniętych z Ksiąg Jakubowych. Wybrałem nieduży fragment, który zarówno jest literacki, jak i społeczny. Skoro w debacie publicznej poświęca się nieco miejsca sprawom dobrostanu naszych towarzyszy życia na Ziemi, czyli zwierząt dzikich, i – oczywiście – istoty myślistwa. Być może zagorzali obrońcy zwierząt pochwalą mnie za ten wybór tekstu do szerszej prezentacji – nie wiem. Jednak – mimo że mowa jest o czasach dawnych – pojęcie człowieka jako istoty zabawowej może przerażać. Czy pisarka przesadziła w opisie? Sądzę, że miała powody faktograficzne dla tej relacji. Ku przestrodze!
„Hieronim Florian Radziwiłł (książę Świętego Cesarstwa Rzymskiego, podczaszy wielki litewski od 1739, chorąży wielki litewski od 1750, starosta przemyski i krzyczewsk - przyp. mój) od miesięcy przygotowywał się na ten dzień. Setki chłopów w jego dobrach na Litwie łapały wszelkiego rodzaju zwierzynę: lisy, dziki, wilki, niedźwiedzie, łosie i sarny pakowano do wielkich klatek i saniami wieziono do Warszawy. Nad Wisłą kazał na wielkim polu nasadzić małych choinek i w ten sposób powstał sztuczny las o prostych dróżkach. W samym jego środku stanęło eleganckie pomieszczenie dla znamienitych gości i przyjaciół króla Augusta – dwupiętrowe, z zewnątrz obite zielonym suknem, od środka zaś Król z synami i ze świtą, w której pysznił się obok innych purpuratów też prymas Łubieński, weszli do tego pomieszczenia, a szlachta i dworzanie rozsiedli się na trybunach, żeby wszystko dobrze widzieć. Brühl z żoną spóźniają się odrobinę, gdy już zaczynają naganiać. W mroźnym powietrzu wszystkim jest wesoło, a to za sprawą miodu i wina grzanego z korzeniami, hojnie rozdawanych przez służących. Moliwda ukradkiem przygląda się królowi, widzi go pierwszy raz. August jest duży, gruby, pewny siebie i zaróżowiony od mrozu. Jego miękki, dokładnie wygolony królewski podbródek wydaje się delikatny jak u wielkiego niemowlęcia. Przy nim jego synowie to mikrusy. Pije, wychylając duszkiem cały puchar, odchyla przy tym głowę do tyłu, a potem polskim zwyczajem strzepuje ostatnie krople na ziemię. Moliwda nie może oderwać wzroku od jego delikatnego, drżącego białego podgardla.
Na sygnał trąbki zaczęto wypuszczać zwierzynę z klatek. Oszołomione, zziębnięte zwierzęta, od dawna bez ruchu, ledwie żywe, stoją przy klatkach, nie wiedząc, przed czym uciekać. Wtedy spuszczają na nie psy i robi się tumult straszliwy: wilki rzucają się na łosie, a niedźwiedzie na dziki, psy zaś na niedźwiedzie, wszystko na oczach króla, który do nich strzela.
Moliwda przepycha się do tyłu; dochodzi do stołów, gdzie rozstawiono przekąski, i prosi o wódkę. Nalewają mu kieliszek, potem drugi i trzeci. Gdy pokaz się kończy, jest dobrze wstawiony, przez co za rozmowny. Król się ponoć nadspodziewanie cieszył z tej rozrywki i zapewne zasług sobie tym pan Radziwiłł przyczynił, mówią wszyscy. A jako że nie jest częstym gościem w Warszawie, tym bardziej się go za to ceni. Gruby szlachcic w futrzanej czapie z piórem, ze wschodnim akcentem w mowie, opowiada Moliwdzie, że pan Radziwiłł jest człowiekiem wielkiej fantazji i ma w zwyczaju za pomocą specjalnie skonstruowanej machiny wystrzeliwać zwierzęta w powietrze jak armatnie kule – strzela się do nich, jak lecą. Tak było w Słucku w pamiętnym z powodu wielkiej zimy roku 1755, gdy strzelano do latających w ten sposób lisów. Dla dzików zaś zrobiono specjalny szpaler, u którego końca znajdowała się fosa z wodą; zaganiano dziki w ten szpaler i szczuto je psami, a gdy przerażone uciekały, wpadały wprost do wody, gdzie bezradnie pływając, stawały się łatwym celem dla strzelców. Wzbudzało to wielką wesołość wśród zaproszonych gości, którą zapewne podzielał opowiadający.
Tutaj mieli za to po południu inną atrakcję. Wszyscy myśliwi, już podchmieleni, zebrali się wokół specjalnej areny – wypuszczono na nią młode dziki, które miały przymocowane do grzbietów koty, jak jeźdźców. Przeciw nim poszła sfora psów. Bardzo to wszystkich cieszyło, tak że nabrali dobrego humoru przed wieńczącym polowanie balem.
Moliwda wraca sam. Jego Ekscelencja Prymas Rzeczypospolitej został jeszcze w gościnie u magnata. Sekretarza ponaglają jednak ważne sprawy Kościoła. Dociera do Warszawy, skąd ma zabrać listy do Łowicza, ale zajmuje mu to zaledwie trzy godziny. Nawet nie zauważa, jak stolica wygląda w taki ponury zimowy dzień. W ogóle nie patrzy. No, może widzi kątem oka ulice, szerokie i błotniste; trzeba uważać na końskie odchody parujące w chłodzie tego dziwnego powietrza, które wydaje się Moliwdzie tak obce, że dłużej nie mógłby nim oddychać. Czuć je jakimś zimnym stepem, wiatrem. Zdaje sobie sprawę, że jest skurczony w sobie, czy to z racji zimna, czy wypitego alkoholu, dyszy raczej, niż oddycha. Po południu rusza do Łowicza. Jedzie konno bez wytchnienia.
Za Warszawą niebo jest szare, niskie, horyzont rozległy, płaski. Wydaje się, że ziemia już dłużej nie utrzyma ciężaru nieba. Na rozjeżdżonej drodze leży mokry śnieg, który już skuwa mróz. Jest późne popołudnie, zaraz się ściemni, dlatego przed karczmą coraz więcej koni. Zapach końskiego moczu, łajna i potu miesza się z wonią, który wydobywa się z krzywego komina karczmy, ale przede wszystkim bucha z otwartych drzwi. Stoją przy nich dwie kobiety w czerwonych spódnicach i krótkich kożuszkach zarzuconych na białe odświętne koszule, przyglądają się bacznie każdemu, kto wchodzi, pewnie kogoś szukają. Jedna, ta młodsza i bardziej pulchna, ogania się od natarczywych zalotów podpitego już mężczyzny w burej sukmanie.
Sama karczma to budynek z bali drewnianych pobielonych wapnem, niski, o kilku małych okienkach, przykryty trzcinową strzechą. Na ławie pod płotem przesiadują baby, które z nudów przychodzą tutaj popatrzeć na wielki świat. Owinięte w kraciaste wełniane chusty, o zmarzniętych czerwonych nosach, siedzą w milczeniu i oglądają uważnie, bez sympatii, każdego, kto przybywa. Czasem półsłówkiem skomentują jakieś drobne wydarzenie. Nagle dwie kobiety w kożuszkach dostrzegają kogoś i zaczyna się szarpanina, krzyki. Może to pijany mąż jednej z nich, a może narzeczony, który uciekł – mężczyzna próbuje wyrwać się kobietom, lecz po chwili, uspokojony, daje się prowadzić po drodze w kierunku wsi. Zlodowaciały śnieg kruszy się pod kopytami koni, które też patrzą z nadzieją na zadymione wejście do karczmy, ale stamtąd dochodzą tylko przytłumione dźwięki instrumentów. Najbardziej melancholijny dźwięk świata, myśli Moliwda: muzyka słyszana z dala, okaleczona przez drewniane ściany, gwar ludzki, skrzypienie lodu – sprowadzona do głuchych, samotnych uderzeń bębna. Za chwilę dołączy do tego dźwięk odległych dzwonów z miasteczka i zaleje całą okolicę niedającą się znieść rozpaczą.”