W dniu, w którym zeszła na ziemię, chodniki biegły witać poranek obsypany liśćmi łaszącymi się do nóg jak koty. Bała się zapłacić za szept purpurą. Ludzie, bo tak kazali siebie nazywać, rozsmakowani sobą, zbierali ślady bezkształtne – rześkie krople,nie do łapania, do rozgryzania poniewczasie. Pchali się na firmament. Chcieli błyszczeć, najlepiej cudzym blaskiem. Wypełniali zbiór pusty aż w kieszeniach chrzęściło. Kusili mnogością skojarzeń w efekcie banałem. Dla niej zwyczajnej zabrakło miejsca. Wyklęta, zmierzała do pewnej wartości w rozbieżnym ciągu, spięta przypadkiem. Na granicy szeptu poczuła subtelny chłód – wieczór rzeźbił meandry. To właśnie tu dzień się rozpoczynał ciszą bezwonnych maków. Chciała odpocząć od kąkoli siejących ferment, miasta. Bez pytań chwytających za język i zmieszanych słów.
Słońce nauczyło dalekowzroczności, wiatr nasycił stopy wędrowaniem między teraźniejszością a przeszłością. Pasowała do każdego wystroju w smukłych liniach. Łączyła pewną ręką wystudiowaną przed lustrem prostotę z trwałym fundamentem. Niezależnie od świateł i cieni zadowolonych z odnalezienia miejsca lub odwrotnie – czas wyłamał drzwi w bramie mors ianua vitae, krzywa droga zamieniła się w kamień. Po niej wędrował Barbarzyńca. Cichutko prószyli za kołnierz litery. Wyraz spływał przejrzystą stróżką na kartkę, na mury, w ziemię. Noc wyostrzyła palce. Ukorzeniali znaczenia. Potrzeba, by On wzrastał, a ja się umniejszał. Czekają na kwitnące mity. Cerber nie miał wątpliwości – spotkał ludzi.
Joanna Turczyn