Oddaliłem usta od jej szyi i zostawiłem leżącą na łóżku. Na policzku miała pieprzyk. Z wytrzeszczonych oczu błyszczał dziecinny uśmiech, purpurowe pączki piersi bledły, a ja z nimi, chociaż byłem pełen przesłodkiej dziewiczej krwi. Już mnie nie męczą wyrzuty sumienia, ale obojętność z tego, czego nie chcę, lecz nieskończenie wiele razy dokonam, obojętność z tego, czemu, z powodu przyzwyczajenia, otępiały tyloma morderstwami, sprostałem. Była młodziutka, wyzywająca, nachalnie się popisywała, odgrywała dojrzałą kobietę. Oczywiście jej to nie wychodziło, ale ja, aby mi uległa, pochwałami z rozmysłem bałamuciłem, czemu prostodusznie uwierzyła.
Ten to typ niedojrzałych dziewcząt na nic innego nie zasłuży. A może uratowałem ją od znacznie dłuższego utrapienia, od powolnego umierania na stosie, gdzie, w tej groźnej dobie ciemnoty, spaliliby ją niczym czarownicę. Co ją we mnie pociągało? Przecież mogłem być jej ojcem. Pomimo tego, kogo grała, w głębi duszy była nadpobudliwa, wrażliwa. Potrzebowała, aby prowadził ją ktoś bardziej do- świadczony, kto zamiast schronienia w ciepłym domu, bezpiecznie przytuli w ramionach, aby czuła spokój bez zastanawiania się nad tym, co będzie. Kiedy się nad nią nachyliłem, miała poczucie, że dotknęła jej mądrość wszechświata, którą podświadomie podziwiała. Zdecydowanie jej calutkiej pozwoliłaby wstąpić do swojego wnętrza, aby mieć w niej ustawiczne wsparcie. W niej znajdowała pewność, ona rozwiązywała jej wszystkie problemy. I tak mnie ściągnęła na siebie, calusieńka drżała od niecierpliwości po iluzję, o której wiedziałem, że jeśli przynosi narastającą mądrość, wlecze się z nią tym większa bezsilność. Dlatego bardziej podniecało ją spełnienie z ciekawości, niż samo cielesne połączenie, niż to, co przynosi ukojenie, zanim się stanie jak gdyby pierwszy raz. Pomimo tego rodzaju rozkoszy otwarcie mnie kochała. Jeśliby tak nie było uniknąłbym jej zabicia. Chodzi o to, że kiedy się dłużej nie nasycę krwią, marnieję, zamieniam się w starca i uchodzi ze mnie nieśmiertelność. Tęsknota za krwią narasta, zalega mi w uszach i mrocznieje w oczach. Kiedy mój umęczony stan staje się silniejszy ode mnie, tracę nad sobą kontrolę, nie funkcjonuje wola. Nie mogę jednak przyjąć jakiejkolwiek krwi. Musi pochodzić od kobiety, która mnie niezaprzeczalnie kocha. Jej ludzka miłość do mnie wymienia skład krwi tak, że mnie nie zabije. Inna krew spaliłaby mnie od wewnątrz, jaka- kolwiek wątpliwość w stosunku do mnie, zniszczyłaby. Więc kiedy mi z głodu do wieczności często ciemnieje w mózgu, po tysiącleciach bez problemów odgadnę, czy wybrana będzie ofiarą. Z przyjemnością wspominam kuzynkę egipskiego faraona tak samo piękną jak dziewczyna, która leży na łóżku. Było to o wiele wcześniej, zanim przyszedł na świat ten, którego nazywali Chrystusem. Pogardzała światem, pełna uszczypliwego gniewu, chorobliwej złości. Katowała niewolnice i zmuszała je do teatralnych, miłosnych przedstawień z niewolnikami, by ich opętanie podziwiać. Kiedy przedstawienie jej się znudziło, tuż przed zakończeniem rozkazywała rzucić uczestników drapieżnikom, czemu przyglądała się z jeszcze bardziej ekstatyczną rozkoszą. Wiedziałem o jej tajemniczych, chorych zamiłowaniach, ale była także zwariowana na moim punkcie, gotowa zrobić cokolwiek, aby mnie uwieść. Wstrzymywałem się dopóki nie miałem pewności, że mnie kocha, a pozostałe jest udawaną grą. – Skatuj mnie, stratuj na śmierć – bliska płaczu całowała moje stopy – tylko kochaj mnie, jak ja ciebie. Przestań się maskować i okaż czułość. Zasłużę na nią. Mów mi największe ohydztwa, a ja spełnię, co zechcesz. – Bez słowa patrzyłem, rozbierałem ją z szat. Rozłożona na kożuchach w komnacie pałacu faraona była dowodem, do jakiego poniżenia zdolny jest ludzki gatunek. Zniżyła się do poziomu zwierzęcia, aby samorzutnie oczyścić swoją duszę. Zgodnie z tym, czego żądała, miała zamiar odkupić ją męczarniami, jakie czynami sama wyrządzała. Człowiek nigdy się nie nauczy, cudzą boleść, kiedy już jej nie uniesie, zamknie własną, na podobieństwo tamtej. Chore wynagrodzenie krzywdy daje możliwość kochania także tym, którzy na zewnątrz oddziałują na innych okrutną nienawiścią. – Wgryź mi się w szyję i wyssij wszystko – dychawicznie szeptała, kiedy ustami błądziłem wokół jej obojczyka – chcę umrzeć w twoich ramionach. Wiem, ugryzienie zaboli. Ale będzie to piękna, powolna śmierć, słodkie upadanie w sen z wyczerpania sił – dodała tonem, jakby nie wierzyła kostusze. Więcej nie trzeba było mówić, dzieła według życzenia dokonałem. Troszkę kopała, lecz myślę, że na podobieństwo matki usypiającej dziecko, uprzyjemniłem jej przejście do nieświadomości silnym uściskiem.
Fragment opowiadania z prozy Powroty piekła, Radovana Brenkusa - Słowacja. Tłumaczenie: Marta Pelinko