O przeklinaniu Neptuna, o wchłanianiu statku w czarną dziurę, o byciu tajnym emisariuszem Jerzego Giedrojcia, o ludożercach z afrykańskiego buszu z Józefem Gawłowiczem rozmawia Wiesław Łuka.
Jest to kolejna rozmowa z cyklu: Rozmowy z najciekawszymi twórcami ZLP oraz prezesami Oddziałów. Projekt Wiesława Łuki uwieńczony zostanie wydaniem książki, która nie tylko zaprezentuje sylwetki twórców, ale również przedstawi bolączki środowisk twórczych.
Stary wilk morski z dala od swego naturalnego żywiołu jest zwierzęciem prostym i sentymentalnym – to wyznanie bohatera powieści Józefa Conrada. Józefie, Kapitanie Żeglugi Wielkiej w stanie spoczynku, czy jesteś „prosty i sentymentalny”?
W znacznej części chyba jestem – na statku w normalnym rejsie rozkazy i życie jest proste, ludzie są życzliwi. W sztormach i walce z żywiołem załoga stanowi jeden organizm. Pewne cechy pozostają trwałe do końca życia. Marynarze, którzy schodzą ze statku po 40 latach pracy na morzu, po nagłej zmianie trybu życia źle się czują i starają się jeszcze pływać, o co bardzo trudno. Jest kompleks wilka, którego ciągnie do lasu. W snach marynarze okrętują na dobre statki i pływają z fajnymi kolegami. Na jawie takim marynarzom w stanie spoczynku czasem udaje się jeszcze pływać pod tanimi banderami, ale tam warunki pracy na zajeżdżonych statkach są podłe. Ja pływałem głównie w dobrej kompanii PŻM i sporadycznie u obcych, ale na zbożowcach z długimi postojami w porcie. W sumie pływałem trzy lata dłużej niż kapitan „Titanika” z tym, że nikogo nie utopiłem.
Jeszcze coś z Conrada: „...Miłość do statku jest zupełnie różna od miłości, którą ludzie czują do wszystkich innych tworów swych rąk ...miłość do statku jest bezinteresowna”. Czy jednak czasami miałeś uzasadnione powody wadzenia się z bożkiem mórz i oceanów – Neptunem podczas kilkudziesięciu (43) lat pływania: „Neptunie, jak tak możesz... bo cię przeklnę...” itd.?
Niektóre statki ( a właściwie większość) można rzeczywiście kochać. Żaglowce są pięknym tworem rąk ludzkich, a parowce też mają swój magnes, chociaż nie towarzyszy im podobna parowcom legenda. Jednakże kilka razy przeklinałem Neptuna. Jako młody kapitan walczyłem z załogą parowca „Zielona Góra” w strasznym sztormie o przeżycie na Morzu Północnym, tej płytkiej i niebezpiecznej kałuży – jak mawiał Conrad. Nie posłuchałem doświadczonego kolegi, który postanowił przeczekać sztorm na kotwicowisku i radził mi to samo. Sztorm uszkodził mi szalupę ale klapy ładowni wytrzymały napór fal. Na Karaibach huragan „Sergio” spychał mój duży siedemdziesięciotysięcznik „Ethnos” na Meksyk zamiast do Teksasu. Połamał nam wiele sprzętów, które później naprawialiśmy w porcie. Piratów udawało mi się unikać na morzach. Jednak w Peru po rejsie, na lądowej trasie z portu Pisco do stolicy Limy musiałem czekać na połączenie lotnicze do kraju. Wtedy uzbrojeni bandyci obrabowali mnie z bagażu oraz rozebrali do naga zostawiając tylko dokumenty i sombrero. Rozmawiałem z nimi po hiszpańsku, więc dali mi na pocieszenie butelkę likieru o nazwie Pisco – mam ją do dzisiaj(widocznie zachowali jakieś ludzkie uczucia).
W opowiadaniu (a właściwie chyba reportażu) „Biała dama” mgłę ubierasz w metaforę: „okrutna piękność prowadząca do ślubu oślepionego młodzieńca”. Czy w tych opisanych, nocnych godzinach grozy u wybrzeży Francji przebiegła Ci przez myśl metafora bohatera powieści Conrada: „Dla marynarza jego okręt jest najodpowiedniejszą trumną”.
To było mocne przeżycie na „psiej wachcie” (0000 – 0400). Mgła miała w sobie coś z okrutnej tajemnicy – żeglowaliśmy w nieznane mając niesprawny radar z wypalonym na środku kółkiem o promieniu trzech mil. Statki, których echa wpadały w to kółko kojarzyły mi się z obiektami wchłanianymi przez czarną dziurę. Trąbiły te obiekty sumiennie wysyłając sygnały mgłowe, ale mogły nas rozkroić i w końcu kapitan zawrócił nasz statek z trasy i rzucił kotwicę. Później, gdy zostałem kapitanem, przeczytałem o Napoleonie, który po uzgodnieniu szczegółów z generałami drzemał piętnaście minut przed bitwą i pierwszy strzał armatni go budził na dowodzenie atakiem. Za przykładem tak genialnego wodza nauczyłem się drzemać między pasmami mgły, która z przerwami otulała statek ponad dwie doby.
Kiedy i pod jaką szerokością geograficzną, najsilniej poczułeś się „oślepionym młodzieńcem”? Przypomnij jakąś „sielankę”, bo czytelnicy wywiadów lubią takie opisy? ( Już wieszcz Adam ustami jednego ze swoich bohaterów wyznał: „My Słowianie, my lubim sielanki”).
W Aleksandrii, pierwszym porcie mojego zawodowego pływania przyszedł na burtę mówiący po polsku Ali, były sierżant II korpusu generała Andersa proponując wycieczkę do Gizy (z coca colą na stopniach piramidy). Pojechałem z grupą świeżo upieczonych absolwentów i po obejrzeniu piramid w muzeum archeologicznym z maską Tutenhamona spotkałem Czeszkę z amerykańskim mężem, którzy chcieli mnie adoptować. Odmówiłem zdecydowanie tłumacząc, że pływanie jest atrakcją, której za nic nie zamienię. Z kolei po latach na Śródziemnym, żeglując, jako drugi oficer wzdłuż hiszpańskich brzegów, około trzeciej w nocy nasz statek zaczął ścigać słup ognia mający cechy UFO. Moje manewry niewiele dały, więc poprosiłem kapitana na mostek, ale nasze dalsze działania i sygnały były nieskuteczne; wreszcie zapaliliśmy dwa czerwone światła. Być może ten dziwny przybysz rozróżniał widmo świateł, gdyż dał nam spokój i odpłynął. Wszyscy poczuliśmy ulgę, że nas nie spalił. Opisałem to na łamach „Przekroju” w opowiadaniu „Ścigani” w grudniu 1977 roku, kiedy ten tygodnik czytała cała Polska. W jednym z następnych numerów Karol Olgierd Borchardt, klasyk naszej marynistyki, pochwalił to opowiadanie, gdyż sam przeżył coś podobnego, a później na jednym z sympozjów nawigacyjnych nazwał mnie swoim następcą.
A co to były te słupy ognia?
To był bardzo dziwny obiekt. On naśladował ruchy naszego statku. Kiedy mu dałem sygnał „pięć krótkich”, on odpowiedział tym samym, co oznaczało, „wasze działanie jest za mało skuteczne, aby zapobiec zdarzeniu. Po opisaniu tego zjawiska w „Przekroju” dostałem kilkaset listów od czytelników. A były to lata, gdy panowała moda na pojawiające się UFO.
Pora cofnąć czas: pierwszy raz zobaczyłeś Bałtyk , kiedy przyjechałeś „z duszą na ramieniu” na egzamin wstępny do słynnej Szkoły Morskiej w Gdyni ze wsi, z południowego krańca Polski. Czy poczułeś mrowienie w skroniach na Skwerze Kościuszki?
Największe emocje powstały po obejrzeniu urzekającego „Daru Pomorza”, jednego z najpiękniejszych żaglowców świata i myśl, czy się dostanę do Szkoły Morskiej w konkurencji 9-ciu na jedno „krzesełko”. Widocznie poziom w liceum im. Stanisława Konarskiego w Mielcu wystarczał na te konkursowe zmagania (musiałem „wykosić” ośmiu kontrkandydatów po szkołach warszawskich, gdańskich czy krakowskich, synów zamożnych rodzin z prywatnymi lekcjami itp.) Wkrótce odbyłem rejs na „Darze” jako „kandydat na człowieka”, ale ta romantyczna podróż po Bałtyku zaowocowała wyborem na resztę życia. Kolejny rejs „Darem” na Śródziemne do Neapolu i Malagi utrwalił tę decyzję. Bardzo inteligentny żaglomistrz zbierał nas wieczorami na dziobowym pokładzie i snuł korsarskie opowieści oraz cytował morskie utwory, przeczytane przezeń w angielskim oryginale.
Po ilu latach żeglowania zaczęły Co dokuczać myśli małego Rysia, którego przywołujesz w opowiadaniu Noc u wróżbity: „Smutno tam, za mgłami, za morzami/ i nie ma bajki widzianej we śnie.”
Właściwie to miałem życie jak kolorowy film. Dwa pierwsze rejsy do Chin, zaraz po ukończeniu Szkoły były katorżnicze, ale pouczające. Później Afryka i Zatoka Meksykańska ze studentami, co pomogło w wyborze Szczecina na port żeglarskiego życia. Na niektórych dużych masowcach zdarzały się smutne i nudne rejsy. W ostatnich dekadach nauka psychologii doniosła, że najbardziej korzystne są cztery miesiące rejsu, po czym następuje marazm. Ten marazm jest groźny dla psychiki marynarza zamkniętego w małej przestrzeni wśród ciągle tych samych twarzy. Słabsi podczas sobotnich „festiwali” z piwem narzekają na swój los, który przecież sami wybrali. Na szczęście poziom intelektualny naszej floty (z powodu ostrej selekcji) należy do najwyższych w świecie i marynarze mają wielostronne zainteresowania, a dobrzy armatorzy dają dziś kontrakty czteromiesięczne z dwoma miesiącami urlopu, co jest dużym komfortem. Źle bywało na statkach obcych armatorów wyzyskujących załogi, a dodatkowo selekcja na te statki bywała zarażona korupcją z powodu lepszych warunków płac.
„Oślepiony młodzieniec”, a potem Kapitan Żeglugi wie o samotności egzystencjalnej tyle, a może jeszcze więcej, niż bohaterowie Conrada: „Żyjemy, jak śnimy, samotni” (Jądro ciemności) i jeszcze jeden cytat: „Samotność jest ciężkim i nieodzownym warunkiem istnienia” (Lord Jim). Czy sięgałeś i ciągle sięgasz po pióro (teraz siadasz do klawiatury komputera), by tę samotność zagłuszać?
Pisanie jest ciężką pracą, ale dającą dużo satysfakcji, gdyż materiał na nowele i powieści jest ogromny – wystarczy „odwinąć” pamięć jak kliszę filmową i zamienić to na druk, trochę ubarwiając. Samotność kapitana na statku ma tę zaletę, że czas zamieniony na pisanie (zamiast np. gry w karty) nie marnuje się i zostawia utrwalone w piśmie przemyślenia. Lektura dobrej marynistyki zagłusza samotność oraz utrwala pewne poglądy i trudno nie posługiwać się dobrymi wzorcami, jeśli pisze się rzeczy poważne. Ze względów zawodowych z kolei samotność kapitana jest nieodzowna dla utrzymania dyscypliny.
Zabrałeś na swój pokład Teodora Parnickiego (1965), znanego pisarza historycznego, wracającego do kraju z emigracji w Meksyku. Na pokładzie podczas podróży zorganizowałeś spotkanie załogi i studentów z pisarzem – co zapamiętałeś do końca życia z tamtej, wyjątkowej rozmowy?
Parnicki był wielkim erudytą i lubił flotę. Opowiedział studentom, że w Kartaginie przed konfliktem z Imperium Rzymskim przerobiono na broń wszystkie metalowe przedmioty (włącznie z dziecięcymi sztućcami) a kobiece warkocze na powrozy. Tę kolonię zniszczono, gdyż żegluga przynosiła jej ogromne korzyści. Natomiast na statku, gdy się na nim znalazł Parnicki, odbywało praktykę 26 studentów Szkoły Morskiej, którzy uwielbia rozmowy z pisarzem, a ja prawie każdego wieczoru miałem zaszczyt gawędzić z Mistrzem i jego małżonką na pokładzie spacerowym. Żałuję, że Parnicki jest dzisiaj zapomniany. W Warszawie mąż mojej kuzynki, Włodzimierz Liksza, redaktor niezapomnianego ‘Ekspresu Wieczornego” odstępował mi bilety na spotkania autorskie z tym historycznym pisarzem. Często brakowało na nich nawet miejsc stojących, a reakcje czytelników były gorące. Bardzo cenię książkę Tylko Beatrycze i film na niej oparty, wyreżyserowany przez Stefana Szlachtycza.
W Londynie kupiłeś chyba przypadkiem słynną powieść Noblisty, Borysa Pasternaka, Doktor Żywago zakazaną wówczas (1963) w Polsce i we wszystkich Demoludach. O roli znalezionego w tej książce bileciku Jerzego Giedrojcia można by napisać wywiad rzekę. A my w tej rozmowie musimy zmieścić się z kilkunastoma zdaniami – sformułujmy te najważniejsze; jedyne w swoim rodzaju?
To była wielka przygoda! Otrzymałem w Port Saidzie pierwszy transport bibuły i zostałem kurierem Giedroycia na kraj przez 26 lat. Chowając opakowane folią książki w dnie podwójnym nauczyłem się przemytu z wysokiej półki (koledzy w tym czasie dołowali sweterki i ortaliony). Podczas rozprowadzania było sporo adrenaliny. Wszystko jest opisane w książce Morski kurier Giedroycia, która ukaże się w kwietniu wydana przez IPN Szczecin; zawiera ona moją korespondencję z Redaktorem. Giedroyć nie wyrzucał otrzymywanych listów, a swoje odpowiedzi pisał w dwu kopiach i załączał do teczki z nazwiskiem kuriera.
Przemyciłeś do kraju i Demoludów w ciągu dwudziestu kilku lat półtorej tony, jak podajesz, zakazanych książek i bibuły antysocjalistycznej. Czym wtedy motywowałeś się „jako tajny emisariusz Giedrojcia” wykorzystując 74 porty świta jako miejsca przerzutu?
Mój pradziadek był powstańcem styczniowym, wujek bohaterem wojny bolszewickiej a ojciec odbył kampanię wrześniową. Pochodzę więc z patriotycznej, ale reakcyjnej ( w stosunku do komuny) Polski wschodniej a poza tym bibułę – której poziom był w kraju nieznany – czytałem w rejsach z ogromnym zainteresowaniem. Całe działy literatury wysokiego lotu były przecież wycięte przez cenzurę. W dziedzinie tego przemytu uzyskałem rekord Układu Warszawskiego. Raz miałem przygodę jak James Bond – stojąc w Rouen w 1977 roku dostałem od Giedroycia do przewiezienia powielacz dla szczecińskiej opozycji (nieco większy od maszyny do pisania, ale znacznie cięższy). Statek po rejsie stał na stoczni, więc wyniosłem go bez przeszkód i w najbliższą niedzielę, podczas rannej mszy przekazałem go w kościele morskim „Svenska Sjömanskyrkan” odbiorcy o posturze Szweda. Klęknął obok mnie więc powiedziałem hasło „Holm” a on odzew „Hoganas” i zabrał walizeczkę. Musiała ta przesyłka być ważna, bo wszystko było z góry uzgodnione z Giedroyciem. Adrenalina zadziałała bezbłędnie, a w kolejnym rejsie zasugerowałem Redaktorowi, aby takie powielacze wozili szwedzcy kierowcy promów z Ystad do Świnoujścia. W razie wpadki zapłacą tylko karę, zaś Polak pójdzie siedzieć. Tym sposobem przewieziono do Polski kilkadziesiąt powielaczy i tylko niektóre wpadły w ręce celników. Te półtorej tony bibuły w ciągu 26 lat nie są wielkością zawyżoną – w tym było siedem lat pływania na statku szkolnym, gdzie dla kamuflażu wymieniałem po każdym rejsie bibliotekę fachową a od stanu wojennego woziłem zakazane miniatury w kartonach z konserwami opisanymi jako Mielonka mięsna.
Dwa razy byłem lustrowany, nie pracowałem dla UB.
Prowadziłeś tajną ( ma się rozumieć) korespondencję z Giedrojciem. Drukowałeś w paryskiej Kulturze dużo swoich opowiadań i reportaży pod kilkoma pseudonimami; byłeś nawet zakonnikiem, „bratem Krzysztofem”. Jakie wartości literackie w Twojej prozie dostrzegał ten wymagający, „kapryśny” skądinąd redaktor, krytyk i wydawca?
Byłem w pewnym sensie jego ulubieńcem, bo podziwiał mój spryt oraz odporność psychiczną. U niego wydałem trzy nowele, lecz jako kurier byłem dla Redaktora ważniejszy, więc zacząłem drukować w kraju opowiadania i nowele marynistyczne uważając, aby nie zostały rozkodowane te z Kultury. Była tam drukowana dłuższa nowela z krytyką ogłupiającego wpływu organizacji ZMS na młodzież, reportaż z Chin w czasie sławetnej rewolucji kulturalnej oraz z Hawany w czasach pierwszej dekady Fidela Castro. Te dwa reżymy – jak wiemy dzisiaj- miały zdumiewająco długi żywot.
Twoje Awantury Neptuna, Awantury Afrykańskie, czy inne tytuły to proza z pogranicza reportażu i fikcji literackiej. Obecnie dużo się o tym pograniczu dyskutuje; ja także jestem czynnym uczestnikiem tej dyskusji. Co sądzisz o problemach formalnych z tego obszaru literackiego?
Jest to jeszcze jeden dowód, że książki nic nie zastąpi – obcowanie i powroty do celniejszych akapitów, aforyzmów to wielka frajda. Mimo łatwo teraz dostępnych wycieczek i podróży literatura podróżnicza z domieszką fikcji nadal jest czytana. Czarna Afryka jest niezwykła, zaś nasze statki stały tam długo w małych portach nad rzekami i było wiele czasu na przygody. Ponadto wielkie, bogate wydawnictwa corocznie drukują piękne albumy o sztuce Afryki po angielsku, francusku i hiszpańsku, co pomaga w zrozumieniu różnorodnej twórczości tego kontynentu. Szczeciński fotografik Witold Chromiński spędził ze mną na statku „Kraków” prawie pół roku, zauroczony zielonym buszem.
Powiedz szczerze – jako „sprawozdawca” z wycieczki w głąb dżungli ghańskiej (Noc u wróżbity) – rzeczywiście poczułeś niebezpieczeństwo , że Ciebie i kilkanaście osób tej wyprawy w busz zjedzą czarnoskórzy ludożercy?
W Afryce są jeszcze enklawy ludożerców, więc trochę się bałem, lecz obywatele Czarnego Lądu są komunikatywni oraz łatwo ich przekupić błyszczącymi prezentami i przyjaznym sposobem bycia. Zamiana hiszpańskiego noża z chiefem i szamanem wioski na jego tacę otwarła wrota przyjaźni. Odwiedzałem go w kolejnych rejsach z dużą korzyścią dla szczecińskiego muzeum i mojej kolekcji.
Szaman i „król” wioski przepowiedział ci przyszłość – co Ci z tej wróżby się spełniło? A może to wszystko zmyśliłeś, bo „my Słowianie, my lubim sielanki...”
Wróżby i rytuał miały miejsce, ale sprawdziły się tylko w połowie, więc należy je traktować z rezerwą. Przyjaźniłem się ze szczecińskim wielkim astrologiem Leszkiem Szumanem, który był podobnego zdania. Jednakże pewni ludzie, niezależnie od wykształcenia, mają zdolności jasnowidzów i nie należy ich lekceważyć.
Prawie wszystkie oddziały ZLP, łącznie z Zarządem Głównym, narzekają na prześladowania zmory niedostatków finansowych na rozwiniętą działalność twórczą i literacko-popularyzatorską. Czy wy nie chcecie być gorsi w tym narzekaniu?
Doświadczyłem zmory niedostatków jak każdy piszący w naszym kraju (oprócz może wspomnień celebrytów i części literatury kobiecej pisanej przez Gombrowiczowskie tzw. ciotki kulturalne). Pierwsze wydanie moich Opowieści nawigacyjnych wyszło w nakładzie 15000 egzemplarzy, ale na dwa następne musiałem szukać sponsorów. Nasi południowi sąsiedzi zabrali je w rejs dookoła świata i starannie przełożyli na czeski. Zaprosili mnie do Pragi i podczas trzech wieczorów autorskich sprzedano ponad połowę nakładu. Niestety, z dziesięciu poczytnych książek, które napisałem, tylko za trzy dostałem honorarium. Po przekazaniu funkcji prezesa szczecińskiego oddziału ZLP, moja następczyni, poetka Róża Czerniawska – Karcz znalazła klucz dla małych form (seria Akcent) z Urzędem Miejskim jako sponsorem. Są to jednak małe nakłady, głównie tomików poezji dla przyjaciół i znajomych.
Piszesz w podniosłym tonie o Hermanie Melvillu i jego Moby Dicku: „Jest symbolem tragicznej walki człowieka ze złem i alegorią ludzkiego losu” . Czy to trafia dziś do uczestników organizowanych przez Ciebie spotkań literackich ze szczecinianami?
Na świecie jest renesans Melville’a, który okazał się zdumiewająco aktualny – Oszust, to opowieść o naiwności, a wydania i ekranizacje Moby Dicka są co kilka lat wznawiane, gdyż odczytuje się to arcydzieło jako walkę dobra ze złem. Natomiast wielowarstwowe dygresje (włącznie z biblijnymi) są nie tylko dowodem wspaniałej edukacji humanistycznej autora lecz poszerzają znacząco wiedzę dzisiejszego czytelnika. Marynarski folklor Nantucket oraz New Bedford w opisach tego autora nie ma sobie równych. Na przykład bar urządzony w paszczęce upolowanego wieloryba obsługiwany był przez ziemistego i pomarszczonego Chińczyka zwanego Jonaszem, który nalewając trunki „drogo sprzedawał marynarzom, za ich własne pieniądze delirium i śmierć”. Ostatnio opublikowałem w tym temacie rodzaj eseju w Zeszytach Literackich (zima 2015). W USA odkryto ponownie głębie twórczości tego pisarza dopiero po II wojnie światowej i powstało w 1947 roku prężne Stowarzyszenie Melvilistów. Na dziesięciolecie jego urodzin aktorka francuska Martine Carol zaprosiła Melvilistów do swej rezydencji na Tahiti, a podczas kolejnej, okrągłej rocznicy, przy okazji zlotu wielkich żaglowców w roku 2007 w Szczecinie, również gościliśmy to Stowarzyszenie. Wcześniej, gdy przypłynąłem do Nowego Orleanu po zboże, Melviliści zafundowali mi rejs po Mississippi na bocznokołowcu, wnuku „Fidele” na którym pisarz tworzył „Oszusta”.
Czytanie na pokładzie żaglowca w szczecińskim porcie (oceniasz go: jeden najpiękniejszych na świecie) prozy Conrada, poezji Norwida z muzyką Chopina w tle, to jest coś, co warto rozpropagować w miejscach, gdzie zamiast starych żaglowców, są nowe sale domów kultury – no, Kapitanie, laureacie licznych nagród, w tym dwukrotnie zdobytej nagrody Conrada, przekonaj czytelników... Słucham i zapisuję
Sceneria czytania dobrej literatury na pokładach statków jest piękna a na żaglowcu „Fryderyk Chopin” – urzekająca. Recytacje z „Moby Dicka” przerywane polonezami i mazurkami Chopina zgromadziły licznych miłośników literatury i muzyki oraz bardzo się podobały, bo to połączenie jest oryginalne. Mamy zamiar zaprosić Melvilistów na żaglowce przy Wałach y Chrobrego w roku przyszłym.
Zainteresowała mnie informacja, że mianowano Cię dyrektorem Urzędu Morskiego i odwołano ,a potem znów mianowano – co myślisz o sytuacji w ojczyźnie, w gorącym aktualnie czasie odwoływań i mianowań? Czy się kiedyś zatrzyma w cierpiącej na tę epidemię ojczyźnie ta karuzela pędzona politycznym paliwem?
To jest niezdrowe – mianowania polityczne. W 2006 roku resort żeglugi otrzymała Liga Polskich Rodzin jako koalicjant. Młody minister po kilku miesiącach odwołał mnie, gdyż potrzebował kierowniczego stanowiska dla kolegi ze swej partii a wojewoda o giętkim kręgosłupie ochoczo odwołanie zaakceptował (po przegranych wyborach zmienił orientację, żeby zostać burmistrzem małego miasteczka). Nawet nie pisałem skargi do premiera, gdyż zamierzałem wrócić na duże zbożowce (panamaxy), gdzie zarabiałem pięć i pół tysiąca euro miesięcznie na rękę (zamiast pięciu i pół tysiąca złotych) oraz miałem warunki na pisanie książek w przelotach morskich. Po kilku miesiącach rozpadła się koalicja więc powołano mnie w wakacje 2007 na takie samo stanowisko do Słupska. Urząd mniejszy i mniej pracy, ale było tam totalne upartyjnienie ( mój poprzednik wymienił 63 osoby na „swoich”). Wyprostowałem tę patologię przyjmując pokrzywdzonych ponownie do pracy ale kolejna wiceminister znów mnie odwołała pierwszego kwietnia 2008 roku żartując, że jako dusza artysty nie załamię się bo to Prima Aprilis. Mój zmiennik okazał się przekręcaczem i kiedy dowiedział się, że będzie odwołany, spędził na psychiatrycznym zwolnieniu lekarskim dziewięć miesięcy (oczywiście za pieniądze podatnika). Od tego wydarzenia przestały mnie zajmować stanowiska urzędnicze, wróciłem do Akademii Morskiej. Rokrocznie przyjmuję w planetarium (oprócz promocji Uczelni w szkołach) dwa i pół tysiąca młodych ludzi zafascynowanych tajemnicami gwiezdnego nieba. W ubiegłym roku zwiedzając Peenemunde przypadkowo spotkałem jednego z dyrektorów Urzędu Morskiego w Stralsundzie z którym nasz Urząd współpracował. Rozmówca wyraził zdziwienie: „Pracuję w byłym NRD i 10 lat temu pan był dyrektorem i ja. Dzisiaj nadal nim jestem niezależnie czy rządzi Kohl czy Merkel a pan ze swoim dorobkiem musiał odchodzić dwa razy”. Odpowiedziałem mu z uśmiechem, że co kraj to obyczaj. U nas kapitanem czy pisarzem jest się do końca życia a dyrektorem się bywa.
Gdy kolejny raz zaczytujesz się w Moby Dickiem, jak Cię nastraja rada kapitana Ahaba : ”O człowiecze podziwiaj wieloryba, ...żyj na tym świecie nie należąc do niego... pozostań chłodny na równiku , utrzymaj swą krew w stanie ciekłym na biegunie”
Stosuję to w życiu od lat. Spokój i opanowanie (oprócz wiedzy fachowej), to najważniejsza cecha kapitana, gdyż musi w sekundach podejmować decyzje, które w razie błędu będą tygodniami analizowane w sądach morskich. Żałuję jedynie, że do Akademii Morskich dostaje się z powodu niżu demograficznego oraz różnych możliwości na lądzie młodzież z gorszej selekcji niż w moich czasach i wątpię, aby kultywowano jeszcze romantyzm morza.
Dziękuję za rozmowę, Wiesław Łuka